TO JEST TWÓJ SUKCES, JACEK

Izba Przemysłowo-Handlowa Województwa Kujawsko-Pomorskiego w uznaniu zasług i osobistego zaangażowania w rozwój Samorządu Gospodarczego Pomorza i Kujaw przyznała Jackowi Rutkowskiemu, prezesowi firmy Przedsiębiorstwo Wielobranżowe MAT-BUD z siedzibą w Rozgartach, III miejsce w konkursie BIZNESMENA 2016 ROKU.
Z laureatem rozmawia Robert Kamiński [www.pozatorun.pl/E-wydanie]
Jaka jest tajemnica sukcesu pańskiej firmy?
Firma to ludzie. A zatem świetna załoga. Z tym wiążą się dobre relacje z klientami. Umiemy dogadać się z każdym. Tworzymy w firmie atmosferę i takie mechanizmy, które pobudzają do działania. Wykazujemy też bardzo dużą aktywność społeczną. Po prostu nam się chce. Kolejna rzecz: mamy dobrą strategię. Opieramy się na podmiotach w dużej mierze lokalnych, a nie na koncernach. Mat-Bud jest firmą rodzinną. Nasze związki z miejscem prowadzenia działalności są bardzo duże. Jesteśmy nastawieni na inwestowanie i sukces, a nie na maksymalizację zysku. A czy właśnie sukces nie oznacza maksymalizacji zysku? Sukces jest pojęciem znacznie szerszym. Obejmuje nie tylko dobre wyniki ekonomiczne, ale też dobrą pozycję rynkową firmy, dobry PR – odbiór społeczny. Zysk to konkretne liczby. Sukces to cała otoczka. Zysk jest tylko jednym z elementów sukcesu. Żeby go osiągnąć i konkurować z największymi firmami zagranicznymi, trzeba inwestować w firmę. Na tym skupić się przede wszystkim. A nie z utęsknieniem wyglądać zysku. Gdybyśmy chcieli maksymalizować zysk, to byśmy nie inwestowali.
Jakie cechy powinien mieć prawdziwy lider? 
Nie czuję się na siłach, by udzielać komukolwiek rad w tym względzie. Mogę mówić tylko o sobie. Opieram biznes w dużej mierze na empatii, inteligencji emocjonalnej i intuicji. Myślę też, że cieszę się charyzmą. Tego nie można się nauczyć. Być może dlatego ludzie mnie słuchają. Nie wystarczy sucha wiedza: prawo, ekonomia, rachunkowość, podatki, automatyka przemysłowa. Żeby osiągnąć sukces w biznesie, trzeba mieć pewne predyspozycje. Dużo daję od siebie, ale dużo też wymagam. Powiedzmy, że przyjeżdża taki dyrektor generalny na oddział. Zwykle wita się tylko z dyrektorem. Ja obiegam cały plac. Jak widzę takiego magazyniera w rękawiczkach, który wyciąga zardzewiałe, brudne pręty zbrojeniowe, to podaję mu rękę. Żeby porwać za sobą ludzi, to trzeba ich do siebie przekonać. Moich pracowników znam osobiście. Pamiętam imiona. Mam wariograf w oku. Ktoś wchodzi, a ja od razu widzę, czego potrzebuje, w jakim jest nastroju. Rozumiem mowę ciała. Ludzie myślą, że prezes musi wyglądać jakby kij połknął i nosić nienaganny garnitur. A przecież to powinien być zwykły, wrażliwy społecznie człowiek.
Wspiera pan mnóstwo środowisk lokalnych, ale też parafie. Czy to nie jest działanie trochę w duchu koniunkturalizmu politycznego?
Bynajmniej. To nie jest koniunkturalizm. Kościół rzymskokatolicki jest na trwałe wpisany w historię Polski. Odgrywa bardzo istotną rolę wśród naszej społeczności lokalnej. Mój prywatny pogląd nie ma tu żadnego znaczenia. Liczą się potrzeby większości obywateli.
Co pana najbardziej cieszy w pracy?
Spotkania z ludźmi. Wigilia na ponad 100 osób, konkursy, podziękowania. W Złejwsi sąsiadujące z nami przedszkole przyszło podziękować, kiedy ufundowaliśmy im domek na placu zabaw. Widziałem, że niektóre dzieci nie umiały odwinąć papierka z cukierka. To taka wzruszająca nieporadność. Cieszy mnie pomaganie. I to właśnie chcę robić.
Jak pan zaczynał?
Jako dziecko służyłem do mszy. Zaliczyłem ich najwięcej ze wszystkich ministrantów. Dostawałem też najlepsze kolędy. Za to kupiłem sprzęt wędkarski. Łowiłem ryby, które następnie sprzedawałem koleżankom mamy. Tak zarobiłem swój pierwszy milion (śmiech). Jako 16-latek byłem ratownikiem, szefem kąpieliska, instruktorem pływania i jeszcze drugi etat złapałem na koloniach. Zarabiałem 3 razy więcej od moich rodziców. Później studiowałem politologię – mówią, że to sztuka osiągania celów. Na studiach, ze średnią 5,0, stałem się naturalnym liderem. Następnie 15 lat przepracowałem w służbach gospodarczych i dochodzeniowo-śledczych do spraw przestępstw gospodarczych i przestępczości zorganizowanej. Przez 15 lat pracy awansowałem wielokrotnie. Nigdy jednak nie awansowałem z protekcji. Doszedłem do wszystkiego sam. W ogóle wszystko, czym się zajmowałem, kończyło się sukcesem. Wystarczyła wiara w powodzenie.
Dlaczego przerwał pan karierę w administracji? 
Była zbyt upolityczniona. Zdecydowałem, żeby przyjść do Bogdana Pietrasa, do Mat–Budu. Zapraszał mnie od kilku lat. Zaczynałem jako dyrektor handlowy w 2005 r. W 2008 r. zostałem dyrektorem generalnym. W 2014 r. prezesem zarządu.
Cieszy się pan na to wyróżnienie? 
Oczywiście. Ale nie patrzę na nie jak na osobisty sukces. Składam łupy mojemu królowi – Bogdanowi Pietrasowi, właścicielowi firmy. Bo tak naprawdę to on jest ojcem tego sukcesu. Gdyby jego nie było, nie byłoby i mnie. Jest w dużej mierze moim mentorem. Cały czas mi powtarza: to jest twój sukces, Jacek. Ale ja wiem swoje. To są wyniki firmy, całego zespołu, nie tylko moje. Zatrudniamy przecież 110 pracowników. To sukces nas wszystkich.
Co robi człowiek, który osiąga sukces? Jak widzi przyszłość? Jakie są pana kolejne cele? 
Zawsze mówiłem sobie, że sensem życia jest poszukiwanie sensu życia. Osiąganie celów nie daje satysfakcji, najfajniejsze jest samo do nich dążenie. Stałem na tej gali i pytałem siebie: dlaczego tylko brązowa odznaka? Chcę powalczyć, by w przyszłym roku była srebrna albo złota. Właśnie jesteśmy w trakcie organizacji dwóch dużych oddziałów naszej firmy w Trójmieście, gdzie działamy z uwagi na dynamiczny rozwój tego regionu. Już więc do tego dążę. I to mnie cieszy najbardziej.